Translate

piątek, 5 grudnia 2014

Liebster Blog Awards - szok:)



Witam :)

Dzisiejszy post będzie odbiegał nieco od ogólnej tematyki bloga.
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu zostałam nominowana do Liebster Blog Awards.

 Zaszczyt ten uczyniła mi Mommy to be! :)

 ...


Zasady nominacji:
Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonywaną pracę". Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechniania. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował!

...

Serdecznie dziękuję i zabieram się do odpowiedzi.



1. Najpiękniejsza, jak do tej pory, chwila ciąży/macierzyństwa to...mam kilka takich chwil, jednak z okresu ciąży nigdy nie zapomnę chwili kiedy test ciążowy potwierdził, że się udało, oraz pierwszych wyczuwalnych oznak życia  dziecka w brzuchu (tzw. kopniaki i inne). Z okresu macierzyństwa: pierwsze "mama" z ust córki :D

2. Kiedy chce mi się pić najczęściej sięgam po...to co akurat mam w domu. Zazwyczaj jest to po prostu woda mineralna niegazowana, choć ostatnimi czasy popijam coca colę (rekompensuję sobie chyba braki z czasów ciąży i karmienia piersią :))

3. Wakacje marzeń spędziłabym...z mężem w ciepłych krajach w jakimś ekskluzywnym hotelu z basenem i  darmowymi drinkami ;p Taka romantyczna spóźniona podróż poślubna..

4. Na obiad najchętniej jem...frytki z rybą i surówką z marchewki, a do tego zimna coca cola! 

5. Film, do którego wracam często i chętnie, to...Piąty element z Brusem Willisem oraz Avatar.

6. Imię mojego dziecka/imiona moich dzieci to...a wybrałam/wybraliśmy je ponieważ...Na razie jestem mamą córeczki Martyny. Imię wybrałam głównie ja, ale jakby nie było zapytałam męża o zdanie - nie miał nic przeciwko;) Zainspirowała mnie reklama, którą kiedyś oglądałam będąc jeszcze w ciąży z Martyna Wojciechowską w roli głównej. To był impuls. Pomyślałam Martyna...ciekawe imię dla córeczki. A może ona też będzie taka przebojowa jak jej imienniczka Martyna Wojciechowska? Już teraz mogę stwierdzić, że córcia charakterek ma!

7. W telewizji najczęściej oglądam...reklamy bo wszędzie ich pełno! A tak na serio to jakieś ciekawe filmy, których jeszcze nie widziałam lub których fabułę warto sobie czasem odświeżyć. Ostatnio też wzięło mnie na oglądanie Top Model, ale już po sezonie więc...tylko sama nie wiem co mnie pokusiło akurat na to show - chyba Mateusz Maga i Góral mnie zaintrygowali (kto oglądał ten wie o kim mowa:))

8. Co mi daje blogowanie? Wielką satysfakcję. To moje hobby, choć tego bloga założyłam z myślą o córce, że może jak będzie starsza będzie chciała wiedzieć jak to było kiedyś, więc dam jej adres do bloga i sobie poczyta :) Z hobby związany bardziej jest mój drugi blog FanatykaKosmetyka - zainteresowanych zapraszam :)

9. Gdybym wygrała tysiąc złotych, z pewnością kupiłabym...tylko 1000? ;/ No cóż pewnie przeznaczyłabym to na to co zazwyczaj lubię czyli ciuchy i kosmetyki. Nie zapomniałabym też oczywiście o swoich najbliższych - każdy dostałby ekstra kieszonkowe :D

10. Mój stosunek do smoczków dla dzieci...jest ambiwalentny. Moje dziecko w smoczku się nie zakochało, ale przyznaję, że próby podawania były. Obecnie  ssie paluszek jedynie przed snem...co lepsze? Trochę się naczytałam i sama nie wiem. Wychodzę z założenia, że kiedyś smoczków nie było, a dzieci były od zawsze, więc jeśli moja córcia woli paluszki to czemu nie.

11. Największe szaleństwo popełnione przeze mnie w wieku dziecięcym, to...chyba nie popełnienie żadnego szaleństwa :(



To już koniec. Mam nadzieję, że miło się czytało? :) 

Przechodzę do trudniejszej części: tworzenie 11 pytań i nominacji 11 osób ;/


Moje pytania:

1. Odkąd zaszłam w ciąże/zostałam mamą brakuje mi...
2. Życie zaskoczyło mnie...
3. Jeśli miałabym wybrać pieniądze czy zdrowie postawiłabym na?
4. Co robię tylko dla siebie, by poczuć się kobieco?
5. Najgorszy moment z czasów dzieciństwa, o którym nie mogę zapomnieć to...
6. Uwielbiam...
7. Kiedy jestem samotna potrzebuję...
8. Dlaczego udzielam się poprzez blogowanie?
9. Czy spotykając bezdomnego/ubogiego potrafię pomóc czy przechodzę obojętnie?
10. Za co cenisz swoich rodziców?
11. Kiedy zostałam mamą zrozumiałam, że...


Do odpowiedzi na nie zapraszam i nominuję w szczególności:

Z życia wzięte

oraz
każdą niewymienioną przeze mnie osobę, która jakimś cudem przeczytała ten post ma ochotę odpowiedzieć na moje pytania :)



Jeszcze raz serdecznie dziękuję osobie, która mnie nominowała. Świetnie się bawiłam czego także życzę nominowanym przeze mnie uczestnikom :)

Do niczego nie zmuszam ale jeśli masz czas i chęci by odpowiedzieć na moją nominację daj znać, a chętnie poczytam Twój Liebster Blog Awards

Pozdrawiam ;*




piątek, 21 listopada 2014

Szpital po porodzie - 3 dniowy maraton





Nasze długo wyczekiwane dziecko jest już z nami na świecie. 

MARTYNA! 

             Imię wybraliśmy z mężem już dawno - zaraz jak padły przypuszczenia, że może to być dziewczynka. Czyli jednak lekarz miał racje. Ziarenko kawy jak nic!
Piękna, zdrowa córcia - 55 cm wzrostu, 3,33 kg. 


            Zanim jednak w pełni mogłam odetchnąć i poczuć się swobodnie sama ze sobą jak i z dzieckiem  musiało upłynąć trochę czasu. Czekał mnie 3 dniowy pobyt w szpitalu. Nie cierpię szpitali więc tym bardziej nie uśmiechało mi się tu zostawać. Jest ze mną moją córcia, więc myślę: dam radę. Co może być nie tak?

      Pierwsza noc po porodzie byłaby nawet całkiem przyjemna, gdyby nie jeden fakt - moja współlokatorka!
         Dziecko zabrały pielęgniarki bym mogła nieco wypocząć. Po tych wszystkich emocjach związanych z porodem i kontaktem z dzieckiem już nie mogłam się doczekać chwili relaksu i snu. Niestety o śnie mogłam jedynie pomarzyć. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by ktokolwiek tak głośno chrapał, a tym bardziej kobieta. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. W końcu nad ranem ok 3,30 padłam w wycieńczenia, a tu godzina 5,00 pobudka. Pielęgniarki przywożą dziecko lokatorki, a ta w szoku.
      Czy moje też przywiozą? Czy może jeszcze dają poleżeć? A jednak...jest i moja córcia.Wymyta , spokojna i taka malutka. Nie mogłam od niej oczu oderwać. Pierwszego dnia po porodzie przyszedł oczywiście tata Martynki. Był przeszczęśliwy. Od razu chciał potrzymać małą na rękach, mimo iż trochę się bał, by nie zrobić jej krzywdy.

             Kolejne dwa dni przeleciały tak szybko, że aż sama się zdziwiłam. Miałam wiele pytań ale też w wielu sytuacjach radziłam sobie instynktownie. Nie bałam się pierwszy raz rozebrać czy przewinąć swojej córci. Najgorsze jednak były próby przystawiania do piersi. Myślałam, że nigdy nam się to nie uda. Moje sutki nie chciały współpracować, Martynka się niepokoiła, a ja się denerwowałam. Poza tym dobijało mnie to, że niektóre świeżo upieczone mamy na oddziale "biegały" z odciągniętym mlekiem w butelce, a u mnie nic. Siara się sączy a mleka jak nie było tak nie ma. W końcu po kilku lub nawet kilkunastu podejściach i instruktażach wiedziałam mniej więcej co i jak powinnam robić, a córcia bardzo szybko się uczyła. Mleko przyszło, ale dopiero jak byliśmy już w domu :)

               Podczas mojego 3 dniowego pobytu w szpitalu odwiedzili mnie wszyscy najbliżsi. I choć jeszcze w ciąży mówiłam, że nie chcę odwiedzin w szpitalu, że dopiero w domu jak ochłonę, tak teraz jestem szczęśliwa, że było inaczej.
 
              Ostatecznie 3 dni minęły nawet nie wiedziałam kiedy. Wszystko było ok zarówno z dzieckiem jak i ze mną, więc dostałam wypis do domu. Co za ulga, radocha i ekscytacja...Spakowałam torbę, ubrałam dziecko i jadę przeszczęśliwa z córcią do swoich 4 kątów.

W końcu !




środa, 1 października 2014

Od okruszka do maluszka - poród




           Dzień 24 października 2013 zapamiętam do końca życia. Byłam 3 dni po wyznaczonym przez ginekologa terminie porodu. Na jego polecenie wstawiłam się w szpitalu na kontrolę. Nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Czy zostanę w szpitalu na obserwacji? Czy może podepną mi kroplówkę z oksytocyną i będę mogła rodzić? Pytań było wiele. Stresu też nie brakowało. Ale po kolei....

          O godzinie 9tej  pojechałam z mężem do szpitala. Zabrałam ze sobą (tak na wszelki wypadek) spakowaną torbę. Ok. godziny 10tej zostałam przyjęta na porodówkę. Przebrnęłam przez ogrom papierkowych spraw: podpis tu, podpis tam. A jeszcze proszę wypełnić ankietę, a tu proszę zapoznać się z informacją. Plan porodu - ma pani? O matko ile tego było. Cieszyłam się, że przybyłam na porodówkę bez akcji porodowej. Nie wiem jak pomiędzy skurczami można było by na to wszystko odpowiedzieć. Na niektóre pytania (aż wstyd się przyznać) nie znałam odpowiedzi. 
- Data pierwszej miesiączki? 
A kto to by pamiętał. 
- Choroby w rodzinie? Miała Pani jakąś operację? 
- Tak na nodze :p 
- Nie, nie. Chodzi o zabieg w okolicy brzucha: wyrostek itp.
- A to nie :)
- Poród rodzinny? 
- Tak
I tak bez końca

...

         Po całej tej niekończącej się biurokracji w końcu przystąpili do działania. Zmierzono mi częstotliwość skurczów i ruchy płodu. Nic nie czułam. Dziecko dotąd bardzo ruchliwe jakby zamarło. Zapis nie zwiastował porodu.Wezwano lekarza ginekologa. To on miał osądzić co ze mną dalej będzie. Poród? Czy może oddział patologi i obserwacja?
- Proszę się rozebrać. A właściwie to może się Pani przebrać...
- Gdzie mogę zostawić rzeczy?
- Tam jest szafka...spokojnie...jak będzie Pani gotowa proszę przyjść.
No jasne przecież czym miałabym się denerwować? Dawno tak nie trzęsły mi się ręce. Ciuchy wypadały na ziemię zamiast zostać w szafce. W końcu...udało się. Wychodzę ubrana w koszulę jaką wyznaczyłam sobie do porodu. Wydaje się jakaś skąpa choć w cale taka nie była.
         Po jakimś czasie słyszę lekarza, który mówi:
- Rozwarcie na 4 cm. Szyjka miękka. Dobrze.
I w końcu też słyszę upragnione słowa: DO PORODU!
O matko czyli jednak dziś :)

         Minęła godzina może 1,5 wypełnione obserwacją, badaniami, wywiadem. W końcu mogłam poinformować męża, który czekał przez ten czas w poczekalni, że zaczęło się.
Myślałam, że mąż wejdzie i razem będziemy czekać...niestety myliłam się
- Może Pan jechać do domu. Wezwiemy Pana kiedy zacznie się na poważnie.
Że co? I to ma być poród rodzinny? Za nic nie chciałam zostać sama. Moja panika została jednak zagłuszona innym uczuciem. Ekscytacja. Dziś zobaczę moje maleństwo :D 

          Podpięta pod kroplówkę i kolejną aparaturę. Wykonywany mam test na oksytocynę.  Leże godzinę i czekam wymieniając sms-y z mężem o postępie porodu. Na szczęście test wypadł dobrze więc po 1,5 godzinnym czasie oczekiwania w końcu pojawia się mój mąż. Ledwo zdążył na całą akcję porodową. Na szczęście od tej pory był przy mnie . Masował mi plecy, schładzał czoło i pytał:
- Wszystko w porządku? Mogę jakoś pomóc? Co mam robić?
Po jakimś czasie jednak jego pytania zaczęły mnie męczyć i drażnić do tego stopnia, że w końcu mówię:
- Kochanie nie pytaj mnie o nic, bo ci nie odpowiem. Mów do mnie krótko i zawsze twierdząco!
Tak też zrobił, a mi ulżyło :) W końcu jego słowa zamiast mnie irytować dodawały otuchy, sprowadzały na ziemię, np. kiedy zapominałam o oddechu on mówił:
- I oddech. Głęboko.
Prawdę mówiąc oddychanie w cale nie było takie proste jak to czasem widzimy we filmach. Przynajmniej nie u mnie. Na szczęście udało mi się wypracować własny system oddechów, który bardzo ułatwił mi przebrnięcie przez uciążliwie bolesne fazy skurczów. Kiedy jednak myślałam, że najgorsze mam już za sobą pojawiał się kolejny skurcz jeszcze bardziej intensywny.
- Może chce się Pani położyć? - słyszę słowa położnej
- O nie, nie. Tylko nie leżeć
Po chwili słyszę:
- Proszę iść zrobić siku!
- Ale mi się nie chce.
- Musi Pani, bo za chwilę będziemy rodzić.

            Dreptam więc do łazienki, a co trzy kroki robię postój, bo skurcz łapie niemożliwie mocno. Mąż sunie po cichu za mną pchając kroplówkę. Udało się. Siku zrobione, więc wracam. Ostatecznie kładę się na łóżko i słyszę spokojny głos położnej, która tłumaczy mi co i jak mam robić. Pomiędzy jej słowami słyszę moje:
- Dobrze. Rozumiem. O nie skurcz. Aha. Tak słyszałam.
Poród od tej chwili nie był już dla mnie straszny ani bolesny. Kiedy w końcu zobaczyłam główkę swojego dziecka zapomniałam o wszystkim. Poczułam coś niesamowitego, czego nie potrafię nawet opisać. 
Już . Poród za mną.

           Nie krzyczałam. Parłam z całych sił i oddychałam głęboko, by dziecko było wystarczająco dotlenione. W końcu ją widzę. Moją małą córeczkę. Jakie śliczne maleństwo i takie bezbronne. A jakie ma długie paznokietki :)
- Proszę spojrzeć. Dziewczynka! Widzi Pani jaka silna?
- No jasne, że widzę.

Patrzę, ale chyba jeszcze nie wierzę...24.10.2013 godz.15.50




 JESTEM MAMĄ !!!
 :D






wtorek, 26 sierpnia 2014

III trymestr





         Lato w pełni. W pełni też była moja ciąża. Do rozwiązania zostawało już tylko 3 miesiące. Z jednej strony to już na prawdę nie długo z drugiej znów okres ten strasznie zaczął mi się dłużyć. Mój brzuszek stawał się coraz większym brzuchem. Z każdym kolejnym dniem ciąży było mi coraz gorzej się poruszać. Zaczęłam tęsknić za tak prostymi czynnościami, jak np. wiązanie sznurowadeł w butach, czy schylenie się po upadłą rzecz (a spadało mi ich w ten czas niesamowicie dużo i często). Będąc w zaawansowanej ciąży można poniekąd zrozumieć trud z jakim zmagają się Ci bardziej otyli ludzie. Na prawdę nie ma czego zazdrościć :/ Dobrze, że u nas ciężarnych ten nadmiar kilogramów jest tymczasowy....

ANEMIA

           W okresie III trymestru trochę słabo się czułam. Ciągle chciało mi się spać. Myślałam, że to normalne. Że mój organizm zbiera siły na poród, że nie ma czym się przejmować. Jak się później okazało  nie było to normalne. Dopadła mnie niestety lekka anemia. Podstawowe badania krwi wykazały u mnie niedobór żelaza. Byłam na pograniczu. Okazało się, że suplementy, które wówczas zażywałam nie wystarczały na pokrycie potrzeb moich i dziecka. Mała istotka "wysysała" ze mnie ile się dało :) Rosła, aż miło :) Na szczęście obeszło się bez większych komplikacji. Dodatkowa dawka żelaza w tabletkach i było ok.


WESELA

        III trymestr ciąży przypadł u mnie na miesiące: sierpień, wrzesień, październik. Planowany termin porodu wyznaczony miałam na 21 września 2013 roku. Z racji ciąży zagrożonej była to data raczej czysto orientacyjna. Spodziewałam się raczej szybszego rozwiązania. Jak było na prawdę? O tym innym razem :)
Sierpień przebiegł mi pod znakiem nauk w szkole rodzenia. Skupiona byłam na zdobywaniu informacji o porodzie. Zaczęłam też powoli kompletować wyprawkę dla bobaska. Zaznaczam słowo POWOLI :) W tym miesiącu zaczęłam przeglądać ciuszki, które dostałam od szwagierki oraz te, które zachowała moja mama z mojego dzieciństwa. Trzeba przyznać, że miałam w czym wybierać. 
            W tym miesiącu odbywało się także wesele od szwagra. Pojawił się problem: jaką sukienkę wybrać? Nie chciałam kupować niczego nowego. Po pierwsze było to trochę niepraktyczne, a po drugie nie uśmiechało mi się łażenie po sklepach i przymierzanie sukienek. Na moje szczęście w szafie miałam jedną perełkę, która idealnie się nadawała. Na pierwszy rzut oka może wyglądała niepozornie, ale z dodatkami, makijażem i fryzurą osiągnęłam całkiem zadowalający efekt.




 Co najważniejsze zestaw był wygodny na czym mi zależało. Trochę się pobawiłam, ale szaleć za bardzo (z wiadomych przyczyn) nie wypadało :)

           Poza tym okres ostatnich ciepłych dni wykorzystałam też trochę na relax i odpoczynek na łonie natury, nad kąpieliskiem itp.

           Nastał wrzesień. Coraz poważniej zaczęłam podchodzić do tematu wyprawki dla dziecka. Zaczęliśmy powoli zaopatrywać się w niezbędne sprzęty (wanienka, przewijak itp.). Przejrzane w poprzednim miesiącu ubranka zostały posegregowane wg wielkości, wyprane i wyprasowane. Kupiłam  także pampersy (1 paczkę) i inne takie rzeczy potrzebne m.in. przy porodzie, który zbliżał się nieubłaganie.

           We wrześniu czekało mnie także kolejne wesele znajomych. Zmuszona byłam zainwestować w nową kieckę. Bałam się tych zakupów, ale nie było tak źle jak myślałam :) Udało mi się znaleźć sukienkę już po czwartej przymiarce i to w jednym sklepie(!) Kreację, o której mowa wyhaczyłam w chińskim centrum za 55 zł :) Poniżej przedstawiam bohaterkę opowieści :)



              Sukienka urzekła mnie prostotą i wielofunkcyjnością. Wiedziałam, że będę mogła ją założyć na wiele okazji i to także po porodzie. Dziś mogę potwierdzić, że się wtedy nie myliłam. Ciuszek służy mi po dziś dzień :)

Do sukienki dokupiłam bolerko



NOCNE SPACERY

            Pamiętam, że pod koniec III trymestru "brzuszek" na tyle mi dokuczał, że miałam trudności ze spaniem. Bolał mnie kręgosłup i nogi. Znaleźć wygodną pozycję do snu to wyczyn prawie nie możliwy. Do tego dochodziły nocne pobudki, bo dzidzi zachciało się zabawy o 3 w nocy, później o 5 i jeszcze raz o 6tej. W tym czasie wykonałam też niezliczoną liczbę kursów łóżko - ubikacja. O porządnym wyspaniu się nie było mowy. Moja córcia (?) przyzwyczajała chyba mamusię do sytuacji po porodzie, czyli do częstego wstawania.

KARTA RUCHÓW PŁODU

           W III trymestrze, a raczej pod koniec dostałam kartę ruchów płodu. Musiałam skrupulatnie obserwować aktywność swojego dziecka w ciągu doby. Wszystko zostało odnotowane na karcie, by w razie czego lekarz wiedział co i jak. Córcia nie dawała o sobie zapomnieć, więc miałam co liczyć i notować:) Nie ma co ukrywać. Nosiłam pod sercem bardzo aktywnego bobaska : ) Całe szczęście obyło się bez bolesnych kopniaków w żebra (słyszałam, że taki kopniak potrafi na prawdę zaboleć). Zazwyczaj moja pociecha skupiała się na dolnych partiach mego ciała, głównie na pęcherzu ;/

CZEKANIE

          Po ukończeniu 36 tygodnia ciąży byłam spokojniejsza. Ciąża kwalifikowała się już do donoszonych, więc w razie czego dziecku nie powinno nic być. Zaczęłam wprowadzać do swojego życia nieco więcej ruchu. Wykonywałam ćwiczenia poznane w szkole rodzenia i cierpliwie czekałam na znak,że to już. Znaku nie było, październik tuż tuż. Rodzina zaczęła obstawiać datę porodu. Padały różne propozycje choć ja uparcie wierzyłam, że urodzę przed terminem.Z upływem kolejnych dni zaczęłam powoli w to wątpić. 39 tydzień w pełni, a ja nadal paradowałam z brzuchem.  Coś nie spieszno było na ten świat temu mojemu maleństwu. Co prawda odczuwałam już od czasu do czasu lekkie skurcze i nacisk na krocze ale poza tym nic. Dopięłam na ostatni guzik wszystkie przygotowania na przyjście maluszka. Torba do szpitala stała spakowana już od miesiąca. Mąż idąc do pracy dzwonił co parę godzin pytać jak się czuję, a kiedy ja dzwoniłam zawsze padało z jego strony:
- Co? Już? Rodzisz?

          40 tydzień ciąży za mną, a u mnie bez zmian. Na dzień wyznaczonego terminu porodu miałam wstawić się u ginekologa. Tak też zrobiłam. Wszystko w porządku. Dostałam polecenie, by za dwa do trzech dni wstawić się w szpitalu na porodówce...




środa, 23 lipca 2014

Wyprawka dla bobaska




          Termin rozwiązania zbliżał się wielkimi krokami. Nadszedł czas na pierwsze zakupy dla przyszłego członka naszej rodziny. Niestety mieliśmy ten problem, że bardzo długo nie znaliśmy płci naszej pociechy. W związku z powyższym zakupione rzeczy musiały być w kolorze uniwersalnym. I tak oto, np. zakupiliśmy:
  • żółtą wanienkę do kąpieli;
  • beżowy przewijak;
  • brązowy kocyk;
  • zieloną szczotkę do włosów z grzebykiem;
          Wyprawkę dla bobaska zaczęliśmy sukcesywnie kompletować z początkiem III trymestru. Od razu muszę przyznać, że nie należymy do tych rodziców co to kupują multum rzeczy bez większego namysłu, bopnp. coś jest fajne. O nie. Kierowaliśmy się do końca pragmatycznym podejściem do sprawy. Zakupiliśmy najpierw zdecydowane podstawy. Na nasze szczęście nie musiałam się martwić o ciuszki dla maleństwa. Bardzo dużo "odziedziczyłam" od szwagierki. Co prawda wiele z tych małych, pociesznych ubranek było w kolorze słodkiego różu, ale puki co nie martwiłam się tym. Znalazło się też kilka w bieli czy nawet niebieskim kolorze (w razie gdyby pojawił się chłopczyk). Kilka ciuszków wybrałam sobie też z kolekcji mojej mamy :) Posegregowałam, uprałam, wyprasowałam, poskładałam i poukładałam w szafce. No i gotowe :) Cieszyłam się, że moje dziecko będzie nosić moje ubranka z dzieciństwa...

           Jeśli chodzi o taką podstawę jak łóżeczko dla dziecka to tutaj też obyło się bez szaleństwa. Odrestaurowaliśmy z mężem i mamą (czyt.babcią dzidziusia) moje rodzinne łóżeczko. Wyszło całkiem ładnie. Musieliśmy jedynie znaleźć do niego nowy materac. Z racji faktu, że łóżeczko ma już swoje lata okazało się, że jest niestandardowych wymiarów. Pojawił się problem, jednak ostatecznie udało nam się go rozwiązać. Takim oto sposobem nasza dzidzia, kiedy już przyjdzie na ten świat będzie spała w łóżeczku po mamusi :) Tanie i sentymentalne rozwiązanie ! 

                 Do samego końca czekaliśmy też z zakupem "pojazdu" dla naszego maluszka. Wybór ogromny, ceny kosmiczne. I na co się zdecydować? Rozwiązanie problemu samo się znalazło. Siostra naszej wspólnej znajomej miała wózek do sprzedania w bardzo dobrym stanie. Nosidełko, gondola i spacerniak w 1 :) Pojechaliśmy na oględziny. Pojazd wydawał nam się całkiem fajny. No i kolor był dość uniwersalny (ciemny fiolet z czernią). Cena? Śmiesznie niska - 500 zł i wózek jest nasz.

"Pojazd" maluszka - gondola :)


                Miesiąc przed planowanym terminem rozwiązania zakupiłam jeszcze takie rzeczy jak:
  • pampersy;
  • wazelinę;
  • ciekłą parafinę;
           Był to niezbędnik jaki musiałam zabrać do szpitala. Został ostatni miesiąc ciąży, a ja byłam przygotowana na powitanie bobasa. Miałam już wszystkie podstawowe akcesoria. Oczywiście jak się później okazało w tym całym toku przygotowań i tak zapomniało się i kilku drobiazgach, takich jak: termometr, oczyszczacz do noska, octenisept (do suchej pielęgnacji pępuszka). Były to niewielkie wydatki.

            Od samego początku wiedziałam, że chcę karmić piersią. Butelka więc była ostatnią pozycją na naszej liście. Mimo wszystko warto mieć alternatywę w razie problemów z laktacją czy coś.

                 Nasz system sukcesywnego dokupywania rzeczy dla dziecka okazał się dla nas idealnym rozwiązaniem. Nasze rozsądne podejście i zakupy rozłożone w czasie sprawiły, że nasze finanse nie zostały jakoś specjalnie uszczuplone. Takie rozwiązanie ma jednak dobre jak i też złe strony. Dobre, bo koszty rozmyte. Nie ma jednorazowego booom wydatkowego. Złe, bo bardzo łatwo można popaść w błędne koło i dokupywać coraz to więcej i więcej.

            Co radzę? Ścisła lista tych niezbędnych wydatków. Przed każdym zakupem warto dwa razy się zastanowić, czy aby na pewno to czy tamto jest nam na prawdę potrzebne. Zdrowa ocena sytuacji, a na pewno będzie ok :) Przecież nasze mamy dawały sobie radę bez tych wszystkich gadżetów jakimi dziś zalewa nas rynek, a na jakie osoby wyrośliśmy? :D



poniedziałek, 14 lipca 2014

"Co na siebie włożyć?" - Ubrania ciążowe




           III trymestr zbliżał się wielkimi krokami, czego nie dało się już nie zauważyć. Moje ciało zmieniło się nie do poznania. Brzuszek stawał się coraz bardziej uciążliwy. Zwykłe czynności, takie jak np. kąpiel czy wiązanie sznurowadeł, zakładanie skarpetek, a nawet spanie stawały się wyzwaniem. Brzuch to nie jedyna zmiana jaką dało się od razu zauważyć. Piersi ! Teraz można powiedzieć, że je miałam ;) Z racji widocznych zmian w moim ciele pojawiało się u mnie coraz częściej, tak dobrze znane nam kobietom, pytanie: 
"Co na siebie włożyć?".

           Kwestia ubioru jest dla większości kobiet bardzo ważna. Dobrze dobrany strój potrafi poprawić humor nie jednej z nas. Zazwyczaj nie miałam większych dylematów tego typu, jednak w ciąży zaczęły się pojawiać coraz częściej. Nie chodziło o to, by jakoś maskować swój stan. Wręcz przeciwnie. Byłam dumna, że już nie długo zostanę mamą pełną parą :) Problem polegał na tym, że moja szafa chowała w sobie wiele perełek, ale w rozmiarze 38. Już dawno przestałam się do nich mieścić. Ubrań, które mogłam założyć była na prawdę garstka. Nie uśmiechało mi się chodzić w kółko w jednym i tym samym zestawie ubraniowym...trzeba było coś z tym zrobić!

         Wiedziałam, że obecny rynek oferuje kobietom w ciąży szeroki asortyment. Są specjalne spodnie, staniki, bluzki, sukienki, rajstopy, majtki...można by tak wymieniać bez końca. Niestety ich cena znacznie góruje nad cenami standardowych ubrań. Dodatkowo czasem pojawia się problem z dostępnością takich ciuchów w zwykłych sieciowych sklepach. Jest jeszcze internet, jednak przyznaję, że nie jestem zwolenniczką zamawiania ubrań tą drogą. Lubię ciuszek dotknąć, przymierzyć, zobaczyć. Osobiście nie zdecydowałam się więc na zakup ani jednej z takich rzeczy. Moja decyzja była wynikiem racjonalnego podejścia do sprawy. Nie widziałam sensu (i nadal nie widzę) kupowania ciuchów ciążowych. Pewnie są one wygodne i w ogóle, ale idzie obejść się i bez nich czego jestem przykładem. Miałam jedną jedyną rzecz typowo ciążową, a mianowicie rajstopy, które podarowała mi szwagierka. Przyznaję były wygodne, ale w standardowych rajstopach też czułam się dobrze. Prawdą jest też, że w przypadku rajstop nic nie stoi na przeszkodzie, by nosić je także po porodzie. Co innego w przypadku innych ubrań, np. sukienek, spodni itp. Po co kupować coś co w przyszłości będzie na nas z pewnością za wielkie, a nie wiadomo czy los obdarzy kolejnym potomkiem. Sama puki co nie jestem zdecydowana na druga ciążę...przynajmniej jeszcze nie teraz. Takie ciuszki musiały by leżeć w szafie nie wiadomo ile czasu. Odsprzedać? Można by, tylko komu i za ile? Nie miałam ochoty się w to bawić. Poradziłam sobie w następujący sposób...


         Przede wszystkim w okresie zaawansowanej ciąży zrezygnowałam całkowicie z jeansów. Przerzuciłam się na niezastąpione moim zdaniem leginsy. Sprawdziły się u mnie rewelacyjnie. Do tego jakaś tunika i po kłopocie. Dłuższe tuniki dodatkowo świetnie zakrywają brzuszek i plecy. Nie trzeba się martwić wystającym gołym ciałem. Polecam każdej przyszłej mamusi :) Są wygodne, rozciągliwe i można je wykorzystać nawet po porodzie, kiedy już odzyskamy naszą dawna figurkę. Jak dla mnie bomba. 
        Czas "wielkiego brzuszka" przypadł u mnie na okres letni. O standardowych krótkich spodenkach czy spódniczkach jakich byłam posiadaczką mogłam zapomnieć. Zaczęłam więc rozglądać się za czymś co również będzie elastyczne. Przyznaję, że długo szukałam. W końcu jednak znalazłam. H&M oferuje idealnie spódniczki mini na gumce. Choć mają tam ciekawy wybór kolorystyczny ja postawiłam na prostotę i klasykę. Zwykła, prosta czarna, wręcz idealna na każdą okazję i do wszystkiego. Co najważniejsze będę mogła ją założyć także po rozwiązaniu.
          Kierując się swoim pragmatycznym podejściem zaopatrzyłam się jeszcze w kilka skarbów. Były to bluzki i bluzeczki typu over size. Luźne, zwiewne, szersze i wygodne! Założyć można je i na szczuplejszą wersję siebie, a i tak wyglądać będą dobrze. 
         Jak już wcześniej wspomniałam w okresie ciąży postawiłam na wszelkiego typu tuniki. Nosiłam je bardzo często. Kilka już miałam, kilka dokupiłam. Tym sposobem wzbogaciłam się o kilka ciuszków, które będą mnie cieszyły przez dłuższy okres czasu niż tylko ciąża. 

           Dziś z perspektywy czasu cieszę się, że nie uległam i nie skusiłam się na ciążowe elementy garderoby. Jeśli w przyszłości los obdarzy mnie kolejnym dzieckiem na pewno postąpię tak samo :) Jakby nie było ciąża u mnie okazała się świetnym pretekstem na rozszerzenie swojej garderoby :) 

A jak jest u Was drogie mamy? Podzielacie moje zdanie?




           

piątek, 27 czerwca 2014

Szkoła rodzenia - TAK czy NIE?




         Z dniem, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży zmieniło się poniekąd moje życie. Ciąża była dla mnie czymś upragnionym, ale i zupełnie czymś nowym. Czymś o czym niewiele wiedziałam. Wcześniej jakoś nie interesowałam się tym tematem. Wiedziałam tyle ile zasłyszałam z opowieści innych mam (m.in mojej własnej), z otoczenia, z telewizji, znajomych. Sądziłam, że to wystarczy. Niestety po raz kolejny myliłam się. Kiedy okazało się, że noszę pod sercem małą istotkę, za którą jestem w pełni odpowiedzialna poczułam, że za mało wiem. Nagromadziły się we mnie liczne obawy. Dotyczyły one samej ciąży jak i porodu czy wreszcie opieki nad maluszkiem. Byłam niepewna. Bałam się, że moja niewiedza może zaszkodzić maluszkowi. Nie wiedziałam czy sobie poradzę. Czego powinnam oczekiwać. Z każdym kolejnym dniem ciąży w mojej głowie rodziły się liczne pytania:
Skąd będę wiedziała, że to już?
Czy skurcze bardzo bolą?
Czy wytrzymam?
Kiedy do szpitala?
Czy zdążę na czas?
Co jeśli będę musiała rodzić w domu?
Jak właściwie wygląda sala porodowa?
Co powinnam ze sobą zabrać?
W czym się rodzi?
Dają piżamę, czy może trzeba mieć własną?
Ile osób będzie przy porodzie?
I tak dalej, i tak dalej.

Im bliżej terminu porodu tym więcej pytań się rodziło. Było to niczym samo napędzające się koło. O szczegółach porodu nie miałam za bardzo z kim porozmawiać. Po pierwsze krępował mnie nieco ten temat, po drugie nie miałam odwagi rozmawiać o porodzie ze znajomymi. Po trzecie bałam się, że moje obawy okażą się dla innych po prostu śmieszne. Jedyną osobą, na którą mogłam liczyć, była i jest moja mama. W końcu ona też rodziła i to aż 4 razy! Jednak prawda jest taka, że było to lata temu, w zupełnie innych czasach. Dziś do kobiety ciężarnej i do samego porodu odnosi się inaczej. Znalazłam się w przysłowiowej kropce. I co tu robić? Na moje szczęście rok temu rodziła moja szwagierka i to od niej dowiedziałam się o szkole rodzenia. Pomyślałam:
- Fajnie. Tam pewnie dowiem się wszystkiego czego powinnam wiedzieć.
Czekałam do II trymestru (bo wcześniej nie robią zapisów), by umówić się na zajęcia. Zaraz w 6 miesiącu ciąży zadzwoniłam. Niestety. Za wcześnie. Okazało się, że zapisy są na miesiąc przed planowanym terminem porodu. Z racji faktu, że moja ciąża była zagrożona udało mi się zapisać na zajęcia miesiąc wcześniej. Tak więc pierwsze zajęcia w szkole rodzenia rozpoczęłam w 7mym miesiącu ciąży. Szkoła rodzenia, do której się zapisałam była darmowa. Zajęcia obejmowały 4 spotkania po 2-3 godz. Dwa spotkania czysto teoretyczne i dwa z zajęciami praktycznymi. Nie wiem jak jest w innych miastach, ale u mnie propaguje się tzw. poród rodzinny. Na spotkania więc można było przyjść z partnerem, który będzie nam towarzyszył przy porodzie (z mężem, mamą, siostrą, chłopakiem, przyjaciółką itp.). Od razu wiedziałam, że chcę by przy porodzie był mój mąż. Na szczęście on też tego chciał, więc nie było problemu :D

          Placówka szkoły rodzenia mieści się zaraz przy szpitalu. Na pierwsze spotkanie wybrałam się z wielką ekscytacją. Towarzyszył mi oczywiście mąż, ale on wykazywał zdecydowanie więcej spokoju :) W sumie to czym miałby się martwić? To przecież ja musiałam urodzić to maleństwo. Cieszyłam się, że może w końcu ktoś rozwieje moje wątpliwości i może nieco mnie uspokoi. Czy na pewno? No cóż... Wyglądało to mniej więcej tak:

        Zajęcia teoretyczne polegały na wygłoszeniu przez prowadzącą czystej teorii o fazach porodu, hormonach jakie towarzyszą nam kobietom przy porodzie, o sposobach karmienia piersią...bla bla bla. Nic szczególnego. Nic czego nie można by dowiedzieć się z internetu. Zdążyłam już nieco poczytać więc niewiele nowego się dowiedziałam. Trochę byłam zawiedziona. Jak dla mnie: STRATA CZASU! 

            Jeśli chodzi o część praktyczną to tu było już znacznie lepiej. Jedne zajęcia obejmowały m.in. pokaz jak prawidłowo kąpać i przewijać niemowlę. Zademonstrowała nam to wszystko bardzo pięknie położna. Niestety przyszłe mamy nie wykazywały chęci spróbowania osobiście. Padło kilka pytań i tyle. Drugie zajęcia praktyczne były już nieco bardziej praktyczne z punktu widzenia nas, młodych, przyszłych mam. Pokazano nam jak prawidłowo powinnyśmy oddychać, co mogłyśmy przetestować. Zademonstrowane zostały ćwiczenia i techniki masażu, które mają na celu  przynieść ulgę przy porodzie. Jak dla mnie bomba. Co najważniejsze zostałyśmy oprowadzone po salach porodowych.
Ogólnie z zajęć wyniosłam kilka cennych uwag i porad. Nie można powiedzieć, że nie. Padło więcej światła na moje szare wyobrażenie porodu. Byłam spokojniejsza. Wiedziałam czego się spodziewać i co na 100% powinnam ze sobą zabrać do szpitala (o tym w innym poście).

           Reasumując. Czy warto zapisać się do szkoły rodzenia?

         Wszystkie przyszłe mamy, które noszą swoje pociechy pod sercem i boją się porodu. Mają wiele pytań i wątpliwości, a nie mają kogo pytać.
Moja odpowiedź brzmi: TAK!
Warto skorzystać i zapisać się na zajęcia. Jeśli masz trochę chęci i wolnego czasu co Ci szkodzi? :) Lepiej dowiedzieć się czegoś z ust fachowców. Jest to na pewno dużo bardziej wiarygodne źródło niż, np. internet.

        Osobiście, patrząc z perspektywy czasu mam mieszane uczucia. W okresie kiedy byłam w ciąży szkoła rodzenia dała mi bardzo dużo. Uczestnictwo w zajęciach uspokoiło mnie. Dowiedziałam się tego, czego chciałam się dowiedzieć. Jestem na tak. 
W trakcie samego porodu cała moja wiedza wyniesiona z zajęć okazała się zbędna. Wszystko przebiegało zupełnie inaczej. Nie tego się spodziewałam. 3 skurcze na 1 minutę? Wszędzie mówi się o 1 skurczu na 3 minuty. Tak więc niewiele wiedzy wyniesionej ze szkoły rodzenia przydało mi się w praktyce...
Dziś, jako kobieta po porodzie, myślę że dałabym radę i bez szkoły rodzenia. Praktyka i własne doświadczenie dało mi znacznie więcej. Oczywiste. Mądry człowiek po fakcie :p

         Uważam, że szkoła rodzenia jest to kwestia indywidualnego wyboru. Ja skorzystałam, a Ty?






czwartek, 12 czerwca 2014

"Ziarenko kawy"



          Wszystkie mamy! Te obecne i te, które spodziewają się pociechy! Czy Wy też byłyście takie ciekawe i podekscytowane kogo nosicie pod swoim sercem? Czy to chłopiec, czy dziewczynka? To pytanie nieustannie krążyło w moich myślach. Nie chodzi o to, że miałam jakieś preferencje. Skądże. Marzyłam tylko, by dziecko było zdrowe. Tylko tyle. Jednak jakby nie było zżerała mnie po prostu najzwyklejsza w świecie ciekawość :) W niepewności trwałam dłuuuugo. Oczywiście nie ze swojej winy czy własnego wyboru. To wszystko przez tą małą istotkę, która nie targnęła się do ujawnienia światu swojej płci.

         Początkowo nie wiedzieć czemu zależało nam bardziej na chłopczyku. Takie preferencje przejawiał głównie mój mąż choć z tym to też bywało u niego różnie. Puki nie byłam w ciąży w kółko opowiadał, że fajnie było by mieć dziewczynkę. Taką "córcię tatusia". Kiedy z kolei stało się oczywiste, że jestem w ciąży, stwierdził,  że jednak syn. I jak tu za nim nadążyć? Ja gdzieś w podświadomości chciałam go uszczęśliwić spełniając jego marzenie. Niestety nie miałam przecież na to większego wpływu. No bo kto ma? Zostało tylko czekanie. 

          Moja psychika początkowo nastawiona była na chłopczyka Przez cały I trymestr mówiłam, że to chyba będzie chłopczyk. Choć wiele osób przepowiadało mi w ten czas dziewczynkę, ja uparcie twierdziłam, że będzie inaczej. Z czasem jednak zaczęłam mieć wątpliwości. Na moje nieszczęście mój ginekolog nie należał do zwolenników przepowiadania płci dziecka, które jest jeszcze w brzuszku mamy. Kiedy pytałam go: 
- Panie Doktorze czy już można by oszacować płeć?
Odpowiadał:
- Na tym etapie to jeszcze za wcześnie, by cokolwiek wnioskować. W ogóle to ciężko tak określić płeć przez USG. Nigdy nie ma się pewności, więc po co?
Po tych słowach wiedziałam, że doczekać się informacji z jego strony to raczej się nie doczekam. Choć umierałam z ciekawości, a otoczenie (czyt. rodzina) nie dawała mi spokoju uzbroiłam się w cierpliwość, odpowiadając na pytania o płeć: Nic nie wiadomo. Wiem, że kilka osób twierdziło, że znam płeć tylko chcę to zachować w tajemnicy przed nimi aż do porodu. No więc prawda była inna, ale prędzej czy później poznam płeć- przy porodzie już na pewno ;)

          Tygodnie mijały nieubłaganie, a ja starałam się nie myśleć zbytnio czy pod sercem noszę swojego syna czy córkę. Zawsze kiedy zwracałam się do mojego maluszka w brzuchu starałam mówić się bezosobowo, np. kochanie, dzieciątko itp. Płomyk nadziei pojawił się jednak w chwili naszej przeprowadzki. Wraz ze mianą miejsca zamieszkanie czekała mnie zmiana lekarza prowadzącego moją ciążę. Miałam lekkie obawy, bo zdążyłam się już przyzwyczaić do swojego pierwszego lekarza. Ponadto okazał się on bardzo kompetentny. Czułam, że jestem pod dobrą opieką, a teraz musiałam to zmienić. Na lepsze? Na gorsze? Kto to może wiedzieć. W każdym bądź razie zmiana lekarza była nieunikniona, więc po urządzeniu się na nowym lokum, w nowym mieście zarejestrowałam się na wizytę do ginekologa. Wybrałam go zasięgając opinii wśród znajomych i rodziny. Mój, a raczej nasz (bo nie byłam już przecież sama) "opiekun" okazał się również w porządku. Co za ulga :) Dodatkowo, kiedy na jednej  z rutynowych wizyt zapytałam nieśmiało:
- Panie Doktorze jak wygląda szansa na określenie płci dziecka. Czy jest to możliwe?
(był to już jak nic 24 tydzień ciąży!)
Usłyszałam:
- Szansa jak najbardziej jest. Zaraz zobaczymy, jednak dużo zależy od ułożenia dziecka.
Po dłuuuuuugim podglądaniu dzidziusia niestety niczego nowego się nie dowiedziałam. Informacje były pocieszające, bo maluszek rósł w oczach i był zdrowy. Wszystko przebiegało zgodnie z normami. Co do płci ginekolog oznajmił:
- Oj chyba ktoś tu nie chce zdradzić kim jest. Dziecko leży  pleckami do nas i ani myśli się odwrócić. W takiej pozycji nie uda nam niczego określić. Może przy następnej wizycie będzie inaczej.
No cóż. Wygląda na to, że moja pociecha chce zrobić mamie i tacie niespodziankę. Podziękowałam za chęci doktorowi i wróciłam do domu. Jak się później okazało na tej wizycie u lekarza towarzyszyła mi cała rodzina. Nie, nie fizycznie. Byli ze mną myślami. Wszyscy byli bardzo ciekawi, a telefon dzwonił co 5 minut. Za każdym razem słyszałam:
- I co? Wiadomo już?
Jakie było ich rozczarowania kiedy odpowiadałam przecząco. Kolejna nadzieja już za 3 tygodnie na kolejnej wizycie:)
  
           Po upływie 3 tygodni znów podpytałam lekarza o płeć. Uśmiechnął się ale nie odmówił :) Kolejne podejście. Szybki podgląd i...nic z tego :( Tym razem kruszynka, owszem, leżała brzuszkiem do "kamery" ale pupcią bardzo nisko i moja miednica zasłaniała tak ważną część jego maleńkiego ciałka. Kolejne rozczarowanie i kolejne czekanie.

            Minęły 3 tygodnie. Nie traciłam zapału. Trzecie podejście. Prawdę mówiąc nie liczyłam na cud, a tu proszę. Niespodzianka! Po dłuższej obserwacji wybryków kruszynki ginekolog choć niepewnie oznajmił:
- Wygląda mi to na dziewczynkę. 
Dziewczynka? Czyli jednak córcia:)
Po upewnieniu się lekarz dodał:
- No tak. ZIARENKO KAWY. Jak nic to musi być dziewczynka. W dodatku bardzo ruchliwa. No ale 100% pewności i tak będzie Pani miała dopiero przy porodzie.
No cóż wygląda na to, że przesądzone ;) Podziękowałam za wizytę. Przyjęłam informację z wielką radością. Jeszcze w drodze do domu obdzwoniłam wszystkich ogłaszając wesołą nowinę. Pierwszą osobą był mój mąż. Chciałam przekazać mu informację osobiście ale nie mogłam się doczekać do jego powrotu z pracy. Nie wytrzymałam. Wybrałam numer, a kiedy odebrał mówię:
- Kochanie zgadnij kogo będziemy mieć?
- Nie wiem. No mów proszę.
- Jak to powiedział lekarz: Bardzo ruchliwe ziarenko kawy. Czyli dziewczynka!
- Co? Żartujesz?
- No nie. A co miałeś nadzieję, że to chłopak? Nie cieszysz się?
Co za zawód. Spodziewałam się, że jego reakcja będzie zupełnie inna. Zamiast radości wyczułam w jego głosie...no właśnie co? Rozczarowanie? Rozmowa zakończona. Po chwili jednak słyszę telefon. To mój mąż. Odbieram i słyszę:
- Kochanie dotarło do mnie co powiedziałaś. A więc córcia hehe! :D Cieszę się bardzo!!! Najważniejsze, że zdrowa. Kocham Was!
No i od razu lepiej :)
Późno, bo późno ale w końcu doczekałam się tak długo wyczekiwanej informacji. 

DZIEWCZYNKA!!!

Moja mała córeczka :) Do porodu było już nie daleko, więc wkrótce miało się okazać czy lekarz miał rację...

poniedziałek, 2 czerwca 2014

II trymestr

           
            Moja ciąża jak dotąd przebiegała znośnie i bez większych niespodzianek. Oprócz faktu, że musiałam się oszczędzać nic się nie zmieniło. Moja szyjka nadal była krótka, ale jej skracanie na szczęście nie postępowało. Z obowiązków domowych wykonywałam tylko to, co było konieczne (głównie gotowanie). Sprzątanie nie wchodziło w grę, a już zwłaszcza mycie podłóg czy odkurzanie. Tymi czynnościami zajął się mój mąż czym totalnie miło mnie zaskoczył (w normalnych okolicznościach raczej nie chwyta się takich zajęć). Pogoda za oknami powoli robiła się coraz lepsza. Słoneczko potrafiło już przygrzać, ale na szczęście nie miałam z tym jeszcze większych problemów. 

DOBIJAJĄCA RUTYNA DNIA CODZIENNEGO

        Każdy mój dzień wyglądał podobnie...pobudka....śniadanie... drobne zakupy spożywcze, by całkiem nie zalec w domu....gry na komputerze (mahjong to mój must have)...obiad...kolacja...sen. I tak w kółko. Po paru takich dniach zaczęła doskwierać mi niesamowita NUDA. No bo co tu samej robić całymi dniami, kiedy mąż w pracy. Szukałam sobie różnych zajęć. Książki pochłaniałam jedna za drugą. Lubię czytać, ale co za dużo to też nie zdrowo ;) Z czasem zainteresowałam się krzyżówkami. Asem nie byłam. Początkowo wpisywałam parę haseł sama, a resztę uzupełniałam z pomocą "wujka Google". Po miesiącu szło mi już całkiem nieźle i bez pomocy. "Wujek" radził już jedynie w 10 % krzyżówki, a nie jak to było wcześniej w 90ciu:).  Zajęłam się też robótkami ręcznymi. Szydełkowanie i robienie na drutach zawsze mnie interesowało, ale nie zawsze miałam na to czas. To taka moja mała pasja. Teraz czasu miałam pod dostatkiem, ale z chęciami bywało różnie. W końcu jednak znudziło mi się i to. Powracały nieznośne pytania: 
Co teraz? 
Co dalej? 

BLOGOWANIE? CZEMU NIE

          Pewnego dnia przeglądając z nudów internet natrafiłam na kilka filmików na YouTube. Przeczytałam kilka ciekawych blogów. I tak oto zainteresowałam się życiem w sieci. Z biernego śledzenia blogerek i vlogerek pomyślałam: 
To jest to! Ja też mogłabym się tym zająć! 
I tak narodził się w mojej głowie pomysł założenia bloga. Jak pomyślałam tak zrobiłam rozpoczynając tym samym aktywne życie w świecie internetu.        
          Założyłam bloga "FanatykaKosmetyka". W końcu mogłam zająć się czymś co sprawiało mi radość. Miałam mnóstwo chęci i czasu. Traktowałam to jako takie moje małe okno na świat. Kto bloguje ten zapewne wie o czym mówię :) A czas? Ewidentnie przestał mi się dłużyć! W końcu miałam jakieś twórcze zajęcie i swego rodzaju misję do spełnienia: stworzyć ciekawego bloga i nie pozwolić mu zginąć śmiercią naturalną  

CO WIDAĆ, TEGO UKRYĆ SIĘ NIE DA

         Blogowanie blogowaniem, ale ze świata internetu trzeba było wracać do życia w realu. Moje ciało  nie dawało mi zapomnieć jaka jest rzeczywistość. Zaczęło zmieniać się z każdym dniem coraz bardziej. Każda dłuższa chwila siedzenia w jednej pozycji była nie możliwa. Znaleźć wygodną pozycję? Misja nie do wykonania! Brzuszka nie dało się już nie zauważyć nawet pod luźniejszymi ubraniami. Co najlepsze jednak to to, że w końcu miałam biust! Radocha niesamowita hehe :) 
      Starałam się czerpać z życia i pogody tyle ile tylko mogłam zważywszy na okoliczności. Na moje nieszczęście musiałam zrezygnować z opalania więc na mieście od razu rzucałam się w oczy ze swoją bladością. Byłam prawdziwą bladą twarzą wśród tych wszystkich przyrumienionych ciałach :D 
       Mój apetyt nieco przybrał na sile, ale i tak nie można powiedzieć bym jadła za dwóch. Nic z tych rzeczy. Na wadze przybierałam standardowo tak ok.2 kg na 3tyg. Mieściłam się w normie. Czego chcieć więcej? A oto efekty moich przybrań :)




NIEWYGODA  I NARZEKANIE

         Nadszedł czas, kiedy powoli zaczęłam odczuwać dyskomfort w poruszaniu się. Zrozumiałam. Sznurowanie butów to nie lada wyzwanie dla ciężarnej! Coraz częściej narzekałam jak to mi nie wygodnie i czego to ja już nie potrafię zrobić z łatwością. Teraz jednak wiem, że na tamten czas nie miałam jeszcze powodów do narzekań. Najgorsze było jeszcze przede mną. No ale w ciąży byłam pierwszy raz. Skąd mogłam wiedzieć? ;)

ŻYCIE SEX'UALNE?

         Kolejnym powodem moich narzekań było pożycie sex'ualne. A raczej jego zupełny brak :( Zaleceniem ginekologa była całkowita abstynencja do czasu rozwiązania. Hormony buzowały nie tylko u mnie...mąż chodził jak na gwoździach. Było ciężko. Oj tak...

        Suma sumarum okres tych kolejnych 3 miesięcy jakie miałam za sobą zleciał mi dość przyjemnie. Stworzyłam coś czym cieszę się do dnia dzisiejszego (mowa tu o blogowaniu) :) Bycząc się zdecydowaną większość czasu czekałam na dalszy rozwój wydarzeń...




czwartek, 22 maja 2014

"Motylki" w brzuchu?



          Brzusio coraz większy co oznacza, że dzidzia też rośnie. Z całą pewnością zaczyna coraz bardziej przypominać małego człowieczka. Coraz bardziej też intryguje mnie jak też to moje maleństwo będzie wyglądało no i jakiej w ogóle jest płci. Na razie jednak nie jest mi dane poznać ani jednego ani drugiego. Wielkimi krokami zbliża się natomiast czas, kiedy to nasze maleństwo zacznie dawać znać o sobie poprzez swoje ruchy. Tylko skąd wiedzieć, że to właśnie dziecko a nie np. gazy? No właśnie. Z racji faktu, że to moja pierwsza ciąża nie miałam pojęcia czego powinnam się spodziewać. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Jakie to też może być uczucie, kiedy ktoś od środka daje znać o sobie kopniakami. Czy będzie bolało? Zaciekawiona zaczęłam szukać informacji w sieci. Przeczytałam kilka, a nawet kilkanaście artykułów i każdy porównywał ruchy dziecka do tzw. "motylków" w brzuchu. Hmmm. Ok, w takim razie czekamy na motylki...przecież one na pewno nie będą bolały.
Czekamy...
Czekamy....
Coś się dzieje....ale czy to na pewno dzidzia. A może tylko coś zjadłam co teraz układa się w brzuchu. Pewności  100 % nie mam czy kiedyś nie pomyliłam gazów z ruchami i odwrotnie (zwłaszcza w początkowym etapie ruchów). No ale kto to może wiedzieć. 

         Mimo wszystko w końcu stało się. To nie mogło być nic innego jak moja kruszyna. 21 tydzień ciąży. Po męczącym dniu układam się grzecznie do łóżka, by zapaść w głęboki sen, a tu a kuku. Czuję małe, delikatne jakby pukanie od środka. Raz. Drugi. Za kilka minut znów pukanie. Uczucie nie do opisania i mega radocha :D Ale pewnie każda mama dokładnie wie o czym mówię :) Od tamtego pamiętnego dnia coraz częściej dzidzia dawała mi się we znaki. Zazwyczaj było to wieczorami. Kiedy mama chciała odpocząć dziecko budziło się do życia skutecznie uniemożliwiając mi zaśnięcie. Czy porównałabym to do "motylków"? Raczej nie. Trudno opisać to uczucie, ale dla mnie nie przypominało to motylków, a raczej całe MOTYLE!
         
         Początkowo ruchy były delikatne i często miałam wątpliwości czy to na pewno zawsze jest moje dziecko. Z czasem jednak, kiedy ciąża stawała się coraz bardziej zaawansowana, te delikatne pukania zamieniały się w solidne kopniaki. Nie dało się już ich pomylić z niczym innym. Mój dzidzia ewidentnie dawał o sobie znać rodzicom i światu, że jest już z nami mimo iż go nie widzimy. Maleństwo było ruchliwym dzieckiem. Oj tak. Pierwsze ruchy były przyjemne ale z czasem potrafiły zaboleć. Serce matki jednak szybko zapominało o bólu ciesząc się, że istotka pod sercem żyje, że ma się dobrze i już niebawem będzie z nami. Pamiętam do dziś te wieczory kiedy mama (czyt. ja) chciała iść spać a tu puk puk w pęcherz i biegiem do łazienki. Innym znów razem mała nóżka czy też rączka wyciska brzuch matki dotykając i badając co to takiego na czym leży teraz mama. Kruszynka zawsze wiedziała z której strony jest łóżko czy kanapa i to właśnie w tej strefie buszowała najbardziej :) Najlepsze i najciekawsze były jej obroty. Zwłaszcza kiedy w brzuszku zaczynało robić się ciasno. Jej przekręcanie przypominało mi ruchy wieloryba w oceanie. Mój brzuch dosłownie falował. Dziś kiedy sobie o tym przypomnę to trochę tęsknię do tego uczucia. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze parę miesięcy temu ta kruszynka na która dziś patrzę była pod moim sercem...

         Ciekawa była też relacja dziecka do ojca. Bobas uaktywniał się tylko wtedy, kiedy byliśmy sami. Tylko ja i ono. Zawsze kiedy chciałam pochwalić się rodzicom czy mężowi w brzuchu panowała absolutna cisza (zwłaszcza przy drugim przypadku). Mąż musiał się trochę naczekać na pierwszego kopniaka od swojego maleństwa. Po kilkunastu podejściach w końcu i tatuś fizycznie poczuł, że jest z nami ktoś jeszcze...



wtorek, 13 maja 2014

Przesądy ciążowe




UWAGA: Kto należy do osób przesądnych i planuje ciąże (bądź cieszy się już tym błogosławionym stanem) niech może lepiej nie czyta tego posta, bo zwariować można ;P

          Trochę luźniejszy temat i zdaję sobie sprawę, że nie dla każdego: Przesądy ciążowe!

          Przesądy są, były i będą. Jedni w nie wierzą i wiernie przestrzegają ich reguł, inni nie wierzą, ale dla spokoju przestrzegają te czy inne zasady. Jedne są nie groźne, inne potrafią wzbudzać lęk i przestrach. Dotyczą większości dziedzin życiowych (jak nie wszystkich). Dlaczego więc nie miały by dotyczyć osoby ciężarnej? No właśnie...Nie ma takiego powodu. Nawet kobiety w ciąży doczekały się przesądów (z każdym pokoleniem coraz to nowszych). W okresie swojej ciąży nie raz słyszałam słowa typu:

Nie rób tego, bo...
Nie siadaj tak, bo...
Jesteś taka to dziecko będzie takie a takie...
Nie złość się, bo dziecko będzie nerwowe...
itd. 
 itd.  
   itd.

Głowa boli.

Wszystkich przesądów i tak nie wymienię, bo:
  1. wszystkich pewnie i tak nie znam;
  2. brakło by czasu;
  3. nie starczyło by miejsca
         Opowiem Wam z jakimi przesądami ja się spotkałam. Czy się do nich stosowałam? Bywało różnie ;)

        Kiedy zaszłam w ciążę nie myślałam o żadnych przesądach. Niestety otoczenie w jakim przebywałam szybko to zweryfikowało. Już po pierwszym trymestrze miałam dość. Najwięcej nasłuchałam się od swojej mamy. Ogólnie mówiąc dowiedziałam się o kilku przesądach, kilka z nich zasłyszałam gdzieś już wcześniej. Niektóre wydały mi się od razu śmieszne. Inne, choć  w nie do końca nie wierzyłam, postanowiłam przestrzegać. I tak, np. są przesądy typu:
  • nie śpij z rękami w górze;
  • nie przechodź pod drabinami, słupami wysokiego napięcia;
  • nie chodź pod sznurami do prania;
  • nie noś naszyjników, korali itp. rzeczy na szyi;
        Wymieniłam tylko kilka takich, które u mnie cieszyły się największa popularnością. Wszystkie dotyczą tej samej kwestii jeśli chodzi o dziecko. Wiecie jakiej? Już mówię: Pępowiny. Jeśli kobieta w ciąży nie zastosuje się do przesądu pępowina może owinąć się o dziecko, co prowadzić może do nie wesołych konsekwencji. Śmieszne? Absurdalne? Być może, ale jakoś tak nie wiedzieć czemu wolałam nie kusić losu i tak np. przez cały okres ciąży nie zakładałam żadnych wisiorków na szyję. Trochę nad tym ubolewałam, ale byłam uparta do samego końca. Po co kusić los ;p Znam osoby, którym dziecko owinęło się wokół pępowiny, a które w ciąży chodziły pod sznurami itd. Przypadek? Całkiem możliwe, tylko co jeśli nie? Tak więc dla spokojnego sumienia te cztery przesądy były przeze mnie przestrzegane.

        Od swojej mamy słyszałam jeszcze:
  • chodź wcześnie spać, to i dziecko będzie ładnie spało już po porodzie;
  • nie maluj się, bo dziecko może mieć plamy na ciele lub podkrążone oczy (głupota totalna);
  • bądź spokojna, wesoła, uśmiechnięta, to i dziecko takie będzie (może coś w tym jest);
  • nie baletuj za bardzo, bo dziecko później będzie imprezować w nadmiarze;
  • nie siedź na nodze, bo dzidziuś będzie miał krzywe nóżki;
Oj było tego. Ręce opadają. To co w końcu wolno? No tak...kwestia indywidualnego podejścia :)

         Temat dzisiejszego posta może wydawać się co niektórym śmieszny, a może i kontrowersyjny. Zdaję sobie sprawę, że jedni z nas są bardziej przesądni inni w ogóle. Co jednych niepokoi innych śmieszyć będzie. Tak było czasem i u mnie. Choć nie należę do osób bardzo przesądnych, tak czasem wolę "dmuchać na zimne" ;) 

A Ty?
Znasz jakieś przesądy ciążowe?
Podziel się ze mną ! Jestem bardzo ciekawa co jeszcze w świecie krąży...

          

sobota, 3 maja 2014

Bliżej domu !



          Studia, moja pierwsza praca, narzeczeństwo, a później małżeństwo. To wszystko działo się szybko i z dala od domu rodzinnego. Zaczynałam się usamodzielniać i było mi z tym całkiem dobrze:) Chciałam jak najbardziej rozwinąć skrzydła. Wynajmowałam z mężem mieszkanie, miałam pracę. Wszystko układało się po mojej myśli. Nowina o dziecku zmieniła jednak nasze plany i życie, sami nawet nie wiemy kiedy. Toczyło się to jak po sznurku...

         Z racji swojego stanu zdrowia (ciąża zagrożona) musiałam się oszczędzać. W związku z powyższym podjęliśmy z mężem decyzję: "Trzeba przeprowadzić się bliżej rodziny, by mieć na kogo liczyć. Nie chcieliśmy jednak wracać tak całkiem na 100 % na stare śmieci. Mieszkanie z rodzicami czy teściami pod jednym dachem to rozwiązanie zdecydowanie nie dla nas. Zaczęliśmy rozglądać się za mieszkaniem pod wynajem. Całe szczęście, że dotychczas nie byliśmy związani na dłużej z obecnym lokum. Nasze poszukiwania były dość intensywne. Kiedy po wielu podejściach i oględzinach w końcu trafiliśmy na sensowne mieszkanie za rozsądną cenę podjęliśmy jednogłośną decyzję: PRZEPROWADZKA!

         Nie było mi łatwo. Zaczął się IIgi trymestr. Ciąża kwitła, mój brzuszek stawał się coraz bardziej wydatniejszy, a do tego ten oszczędny tryb życia. I jak tu przebrnąć przez przeprowadzkę bez większego wysiłku? Na moje szczęście mogłam liczyć na pomoc bliskich (m.in. mojej siostry) i znajomych. 

          Przez kilka lat mieszkania w jednym miejscu nagromadziło się trochę tych szpargałów. Przyznaję, że lubię (chyba zawsze lubiłam) pakowanie i zmiany. Sprzątanie też nie sprawiało mi problemów. Mus to mus. Niestety teraz nie mogłam czerpać z tego żadnej przyjemności. Biernie obserwowałam postępy. Czułam się niepotrzebna - beznadziejne uczucie! W swojej własnej przeprowadzce uczestniczyłam raczej psychicznie niż fizycznie. Mój wkład polegał głównie na wydawaniu poleceń i obserwowaniu. Czułam się jak jakiś dyspozytor. Pocieszający był fakt, że nawet sprawnie mi to szło :) Praca postępowała, a ja leżałam na kanapie brzuchem do góry. Dosłownie, bo brzuszek już był widoczny...Od czasu do czasu miałam jednak nieodpartą pokusę, by coś przesunąć, gdzieś coś przetrzeć, coś spakować, powycierać. Niestety. Baczne oczy męża i siostry widziały każdy mój ruch. O wysiłku nie było co marzyć. Trochę to dziwne, ale brakowało mi tych codziennych czynności jakie wykonujemy w życiu. Teraz nie mogłam za wiele :(

          Ciąża nadal była zagrożona, szyjka krótka, a termin porodu daleki. Na szczęście przeprowadzka przebiegała nadzwyczaj sprawnie. Zdaliśmy mieszkanie i ruszyliśmy w drogę do nowego lokum. Przed nami było 100 km trasy. Daliśmy radę :) Nowe mieszkanie było/jest całkiem przytulne. Właściciele ok. A co najważniejsze jest bliżej domu rodzinnego. Blisko, ale nie za. Po prostu bezpiecznie. Tak, by wszyscy byli zadowoleni :) Teraz pomoc mam właściwie pod ręką.

          Przeprowadzka dobiegła końca, a ja poczułam ulgę. Byłam spokojna. Wiedziałam, że w razie problemów mam wokół siebie bliskich. Pomoc na pewno się przyda, zwłaszcza kiedy już maleństwo przyjdzie na świat. W tedy uświadomiłam też sobie, że życie z dala od domu i rodziny ma swoje plusy, ale są chwile kiedy brakuje tych najbliższych nam osób. W obcym mieście, w tłumie obcych osób, bez znajomych mogło być kiepsko w dodatku z dzidziusiem. Zrozumiałam, że jeżeli ma się taką sposobność to zawsze warto skorzystać z każdej pomocy zwłaszcza jak jest się ciężarną, a później młodą i nie doświadczoną mama. Choć w naszym przypadku związane to było z wielkimi zmianami, dziś mogę stwierdzić, że postąpiliśmy słusznie. Nie żałuję podjętej wówczas decyzji! Moi rodzice (zwłaszcza mama) okazali się bardzo pomocni. Nawet teściowa. Ich pomoc była mi przydatna zwłaszcza już po porodzie. Mogłam nieco odetchnąć, a i o każdą poradę było łatwiej...



środa, 16 kwietnia 2014

I trymestr



           Kto z Was czytał poprzednie posty, ten mniej więcej ma pogląd jak wyglądał u mnie czas pierwszych tygodni z "fasolką" w brzuchu. Dzisiejszy post będzie swego rodzaju podsumowaniem moich przedbiegów ciążowych. Kto ciekawy, niech czyta dalej :)

          W I trymestrze ciąży (zwłaszcza na samym początku) najdziwniejsze dla mnie było oswojenie się z myślą, że w moim ciele rozwija się inny organizm i odtąd to ja za niego odpowiadam. Było to trochę stresujące, ale w większości jednak przyjemne uczucie. Czułam się ważna i potrzebna. Istniałam dla kogoś!

          Początkowo strasznie wszystko analizowałam i przeżywałam. W mojej głowie kołatały pytania za pytaniami, typu:
Czy mogę robić to czy tamto...
A może powinnam...
Co jeśli...
Jak to będzie dalej...
Czy nie szkodzę tym bobaskowi...

           Byłam taka przejęta swoim stanem, że czasem aż przesadzałam, np. strasznie uważałam w jakiej pozycji spałam. Choć teraz wiem, że na takim etapie ciąży zupełnie nie miało to znaczenia i wpływu na rozwój płodu.


PRZYJEMNIEJSZE WSPÓŁŻYCIE SEX'UALNE?

             Mówią, że kobiety w "błogosławionym stanie" czerpią więcej przyjemności z sexu. Czy faktycznie? Szczerze? NIE WIEM. U mnie jakoś tak nie było. Można powiedzieć, że było wręcz przeciwnie. Gdzieś z tyłu głowy zawsze czaiła się myśl: "Dziecko! Czy nic mu nie będzie? Z takimi myślami ciężko czerpać przyjemność z czegokolwiek. Może to wynikało z faktu, że moja ciąża dość wcześnie zakwalifikowana została do zagrożonych?

ZŁE WIADOMOŚCI:

       Zaczęło się krwawieniem w 7 tygodniu, a niecałe dwa tygodnie później na rutynowym badaniu usłyszałam, że skróciła mi się szyjka. Medyczne określenie na tą przypadłość brzmi: "Niewydolność szyjki macicy". Byłam na przedbiegach, a tu taka informacja. Buło to dla mnie jak kubeł zimnej wody, w zimny dzień. Sparaliżowało mnie. Okropnie bałam się, że nie donoszę ciąży, że urodzę za wcześnie, a co najgorsze, że utracę dziecko...W pierwszym trymestrze miałam też zdiagnozowanego torbiel na jajniku. Podobno to powszechne zjawisko w początkowym etapie ciąży. Leczenie polega zazwyczaj na obserwacji, a torbiel z reguły samoistnie się wchłania w przeciągu ok. 2 tygodni. Całe szczęście u mnie tak było, jednak musiałam żyć dwa tygodnie w niepokoju. Otrzymać 2 złe wiadomości jedna po drugiej? Nie życzę nikomu. Do dziś pamiętam słowa ginekologa:

- Skróciła się Pani szyjka. Niedobrze. Ooo i mamy torbiel na prawym jajniku.

I tyle! Żadnych wyjaśnień, czy słów na uspokojenie. Zabrzmiało to groźnie. Wyszłam z gabinetu ze łzami w oczach, a w drodze do domu pękłam i płakałam. Dopiero po czasie i po zaczerpnięciu kilku opinii z internetu trochę się uspokoiłam. Ze względu na skróconą szyjkę musiałam się oszczędzać. Nie wolno mi było się stresować, dźwigać ciężkich rzeczy (nawet zgrzewka wody mineralnej to kategoryczny zakaz), za dużo spacerować. Miałam leżeć i dbać o siebie. A gdzie tam rozwiązanie? Liczyłam dni i tygodnie. Z każdym następnym byłam nieco spokojniejsza, ale nie spokojna.

ZMIANY?

        I trymestr ciąży nie oznacza jeszcze wielkich zmian fizycznych. Nie wiem jak to wygląda u innych kobiet, ale ja niewiele przytyłam, a brzuszek dopiero pod koniec trymestru lekko zaczął ujawniać się światu. Powoli zaokrąglał mi się również biust, z czego akurat byłam zadowolona. W normalnych warunkach mam raczej sportowy rozmiar, więc taki rozwój wydarzeń był korzystny nie tylko dla mnie ale i dla mojego męża :) Powoli dochodziło to wszystko do mnie. I choć planowałam ciążę byłam podekscytowana jak małe dziecko, niecierpliwa i pełna lęku co to będzie dalej...

OBJAWY:

           Kiedy zaszłam w ciąże zaczęłam dokształcać się na ten temat z różnych źródeł. Byłam nieźle oczytana. Wiedziałam jakie są typowe objawy ciąży, itp. Obserwowałam siebie z podwójną uwagą, ale nic się nie działo. Z tych wszystkich typowych symptomów ciąży niewiele u siebie odnotowałam. Nie wymiotowałam, a same mdłości były dość łagodne i pojawiły się dopiero po kilku tygodniach. Nie miała m też zbytnich wahań nastroju (choć nie powiem, czasem się zdarzały i nie było wtedy wesoło mężowi). Choć nie chcę to jednak muszę przyznać, że wykorzystywałam swój stan i wiele wtedy zwalałam na hormony. Czy faktycznie to one były winne? Ciężko stwierdzić :)

CO NA SIEBIE WŁOŻYĆ?

           Z racji niewielkiej zmiany swojej wagi nie miałam jeszcze problemu typu: co na siebie włożyć? Nosiłam się tak jak do tej pory. Nie miałam w zwyczaju ukrywać brzuszka pod szerokimi bluzami. Bo i po co? Byłam jednak nie pocieszona z jednego faktu...Należę do kobiet, które kochają szpilki! Wysokie obcasy mogłabym nosić zawsze i wszędzie. Nie odczuwałam jeszcze dyskomfortu. Nie bolały mnie plecy ani nogi, więc czemu miałabym sobie odmawiać przyjemności noszenia tego typu butów? No właśnie niestety musiałam. Kiedy stwierdzono u mnie tą całą niewydolność szyjki macicy postanowiłam nie ryzykować. Oszczędzałam się na każdym kroku. Zrezygnowałam więc z butów na obcasie na rzecz płaskich czułenek. Trochę śmiesznie i nieswojo się czułam, ale po czasie przyzwyczaiłam się i do tego. Czego nie robi się dla tego małego bobaska :)

ZACHCIANKI - JAKA PŁEĆ?

         Kobiety w ciąży mają ten plus, że ich zachcianki kulinarne są uzasadnione i wybaczane. Pierwszy trymestr mijał, a ja czekałam na jakąś. I? Nic z tych rzeczy. Nie wykazywałam  żadnych szczegółowych preferencji. Nurtowało mnie jeszcze jedno. Płeć dziecka. Bawiłam się w zgadywanie analizując to co jadłam. Mówi się, że kiedy kobieta w ciąży woli słodkie smaki będzie dziewczynka, kwaśne zwiastują chłopca. Tylko co jeśli je się wszystko? Na sprecyzowanie płci przez ginekologa było jeszcze stanowczo za wcześnie. Przynajmniej takiego zdania był lekarz, do którego wówczas chodziłam. Odnosiłam wrażenie, że nie należał on do tych lekarzy, co to przepowiadają płeć maleństwa, gdy jest ono jeszcze w brzuszku mamy. Zostało mi czekanie...czekanie i czekanie.

BADANIA PRENATALNE

         Pod koniec trymestru zostałam również skierowana na tzw. badania prenatalne. Są to badania wykluczające poważniejsze schorzenia płodu, typu: rozszczep kręgosłupa, zespół downa, wady serduszka itp. Badania te nie są obowiązkowe i są niestety odpłatne (200 zł). Osobiście wolałam się jednak upewnić, że moja kruszyna będzie zdrowa, więc skorzystałam z wizyty. Muszę przyznać, że nie żałuję. Moje maleństwo zostało baaaardzo dokładnie przebadane i na szczęście było zdrowe :) Na badaniach prenatalnych pierwszy raz zobaczyłam jak mój bobas bryka w moim brzuszku. Czuł się tam całkiem swobodnie :) Badania te dawały też nadzieję na rozeznanie płci. Niestety była to tylko nadzieja. Płeć dziecka nadal pozostawała dla nas tajemnicą.


  
            Okres pierwszych trzech miesięcy ciąży był dla mnie czasem na pozamykanie wszelkich spraw formalnych związanych z moją pracą. Starałam się też jak najwięcej wypoczywać, choć przychodziło mi to z trudem. Jak tu leżeć i nic nie robić, kiedy człowiek całkiem dobrze się czuje? Jednak istniało ryzyko, że moja szyjka mogłaby nie wytrzymać. Najgorsze, że ta przypadłość nie boli i kobieta nie wie co i jak do puki lekarz nie zrobi oględzin. Trzeba się "byczyć" i mieć nadzieję, że będzie dobrze...



          

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Jadłowstręt !


...

          Jedzenie! Potrzeba, którą każdy z nas musi zaspokajać, by żyć. Jedna z wielu, ale jakże ważna. Co kiedy nie można jej zaspokoić?
Kiedy nie ma się ochoty na nic, bo zaraz napadają nas mdłości, jest nam słabo?
Kiedy nawet myśl o czymś do jedzenia napawa odrazą?
Co robić?

Mimo wszystko trzeba jeść!

Tylko jak?
...


          O ciąży i jej prawach wiedziałam niewiele, ale chyba jak każdy słyszałam o takich podstawach jak, m.in.:
  • poranne mdłości (które nie zawsze są tylko poranne:/ );
  • bóle podbrzusza;
  • wahania nastrojów;
  • ogólne osłabienie organizmu;
  • senność;
  • obrzęki stóp i rąk;
  • żylaki;
  • rozstępy;
         Pojawiają się nagle. Bez uprzedzenia. Jak szybko się pojawiają tak też znikają nie wiadomo kiedy. Trzy ostatnie symptomy pojawiają się (bądź też i nie) już w późniejszym etapie ciąży - zazwyczaj na finiszu i niestety zostają z nami nieco dłużej:/ Nie jest powiedziane, że każda kobieta będąc w ciąży uraczy wszystkich objawów. Bywa różnie. Są kobiety, które przechodzą ciąże (nie wiedzieć czemu) nadzwyczaj łagodnie. Myślę, że do takich kobiet zaliczam się też i ja!

       Od samego początku jakoś nie zaprzątałam sobie tym wszystkim głowy...no może poza jednym lub dwoma tematami: strasznie bałam się rozstępów i tego że będę miała mdłości, które zmuszą mnie do wymiocin  (przepraszam za słowo) w jakimś miejscu publicznym. Chyba spaliłabym się wtedy ze wstydu! Zawsze jak miałam gdzieś wyjść modliłam się, by nic takiego się nie stało. Sprawy na mieście załatwiałam w ekspresowym tempie i migiem do domciu...Na szczęście jakoś dawałam radę :) 

          Jak się pewnie domyślacie, np. po tytule dziś nie będzie o rozstępach (które mi niestety nie odpuściły). Dziś opowiem Wam nieco o mdłościach!

       Ta przypadłość niestety, ale również dopadła i mnie. Nie było to u mnie jednak takie złe jak sobie wyobrażałam. O ile z popularnymi mdłościami nie miałam większych problemów, tak strasznie dokuczał mi JADŁOWSTRĘT - tak to sobie nazwałam :) Można powiedzieć, że to taka łagodniejsza wersja mdłości. Moje dotychczas ulubione potrawy stały się najgorszym świństwem nie do przełknięcia. Czując zapach jedzenia robiło mi się dziwnie źle (ale nie tak, by zaraz zwymiotować). Po prostu coś odpychało mnie od zamiaru, by zjeść to czy tamto. Nie miałam apetytu, ale wiedziałam, że jeść muszę: dla swojego jak i głównie dla dobra dziecka. Do zjedzenia czegokolwiek zazwyczaj musiałam się zmuszać (jakby to ode mnie zależało mogłabym nie jeść, ale bobasek rosnąć musiał). Szykując sobie jakikolwiek posiłek najpierw stawałam przed lodówką i wąchałam dany składnik. Jeżeli nic się nie działo z moim organizmem (był to cud) pałaszowałam go na śniadanie czy kolację. Codziennie było to coś innego. Czasem coś, co mogłam jeść jednego dnia zupełnie nie podchodziło mi dnia następnego. Nawet coś co rankiem było smaczne wieczorem już takie nie było. Rytuał więc musiałam powtarzać monotonnie każdego dnia po kilka razy. Czasem nawet w myślach robiłam selekcję składników. 
          Najgorsze jednak były obiady. Gotowanie stało się dla mnie nie lada wyzwaniem. Czasem jadaliśmy z mężem dwa zupełnie różne posiłki, bo ja nie przełknęłabym tego co zazwyczaj gościło w naszym menu, a co jemu smakowało. Ugotować jednak musiałam obie potrawy. O ile ze swoimi daniami nie miałam problemów tak te dla męża były moimi małymi koszmarami. Przyrządzałam je zawsze przy otwartym oknie (miałam możliwość szybkiego dotlenienia się, a i zapachy nie były takie uciążliwe). Oddychałam z ulgą, kiedy już znikały w brzuszku męża.

        Jadłowstręt towarzyszył mi przez prawie cały 1 trymestr ciąży. Dopadł mnie w ok 8 tygodniu i został ze mną do ok 13 tygodnia ciąży. Niby nie długo, ale jednak wtedy trwało to dla mnie całą wieczność.

       Raz jednak nie uniknęłam najgorszego...zwymiotowałam :( Na moje szczęście byłam wtedy w domu. Postępując zgodnie ze swoim zwyczajem jakimś cudem miałam ochotę na kanapki z pomidorem. Kanapki więc sobie zrobiłam i z ochotą zjadłam. BŁĄD! Pomidor zupełnie mi nie podpasował - do dziś zastanawiam się dlaczego ;). Już po 5 minutach wylądował w ubikacji, a ja poczułam się znacznie lepiej. Co ciekawe już do końca ciąży nie miałam ochoty na pomidory.

       Jadłowstręt to nic miłego. Trzeba uważać co się je, ale i tak uważam, że to znacznie lepsze niż ciągłe torsje. Mogą one doprowadzić do groźnego dla organizmu odwodnienia, co może skończyć się nawet wizytą w szpitalu:/ Nie zazdroszczę tym wszystkim biednym kobietom, które przechodzą pierwsze tygodnie ciąży znacznie gorzej niż ja. Z tymi wszystkimi objawami :/ Jestem wobec nich pełna podziwu! 

      Plusem tej całej naszej większej bądź mniejeszej kobiecej męczarni związanej z jedzeniem jest to, że mimo, iż domek dzidziusia  (czyt.brzuszek) rośnie waga stoi w miejscu :) 


      


piątek, 4 kwietnia 2014

Alarm! + utrata pracy :(



         Ciąża przebiegała pomyślnie, a w pracy też nie najgorzej było. Jednak nic co piękne nie trwa wiecznie. Zaczęło się niespodziewanie. Był to weekend, a ja byłam w 7 tygodniu ciąży. Nie czułam się źle ani nic z tych rzeczy. Po prostu stało się nie wiadomo czemu...

        Dzień mijał spokojnie. Do czasu :/ Wzięłam standardową kąpiel i się zaczęło...dostałam lekkiego plamienia/krwawienia. Myślę sobie: to chyba normalne w początkowym etapie ciąży? W ten czas byłam już nieco oczytana w kwestii ciążowej, więc wiedziałam, że mniej więcej w tym etapie ciąży w jakim się znajdowałam zarodek zagnieżdża się w macicy czemu mogą towarzyszyć plamienia lub lekkie krwawienia. Jest to jak najbardziej normalne! Nic mnie nie bolało, więc uspokoiłam się i kontynuowałam rutynę dnia codziennego. Niestety jeszcze tego samego dnia (po 1-2 godz. później) znów krwawiłam...tym razem mocniej. Byłam już mocno zaniepokojona i przestraszona. Mąż zadzwonił do szpitala (był weekend, więc tylko taka opcja nam zostawała), a ja na samą myśl o tym spanikowałam i zaczęłam płakać. Łzy same leciały mi po policzku. Ze strachu przed szpitalem czy o dziecko? Poniekąd jedno i drugie. Kazano nam od razu przyjechać, więc tak też zrobiliśmy. Oboje roztrzęsieni, choć ja zdecydowanie bardziej. Nie pamiętam wiele. Wiem, że szłam za mężem jak otępiała.

Wizyta w szpitalu? KOSZMAR !!!

Oporna rejestracja. Niesamowity, dłuuuugi czas oczekiwania na lekarza. Najpierw zaprowadzono nas pod zły gabinet, kiedy w końcu trafiliśmy pod ten właściwy nastała kompromitująca wizyta u lekarza...Jeszcze nigdy nie czułam się tak nieswojo. Lekarz był niezwykle oschły i nie przyjemny. Jakby był zły, że zakłócamy mu czas w weekend. Miałam wrażenie, że przyjmuje mnie z łaski, że ma mnie za jakąś wariatkę z paranoją. I gdzie tu etyka lekarska i powołanie? Straszna ta nasza służba zdrowia ale co zrobić? Najlepiej chyba nie chorować ;/ Dopiero po pewnym czasie, po przebadaniu mnie i zrobieniu wywiadu coś się jakby zmieniło i lekarz stał się człowiekiem. Chyba zrozumiał, że to moja pierwsza ciąża i że miałam prawo tak a nie inaczej zareagować...Zostały przepisane mi tabletki o wdzięcznej nazwie Duphaston. ZALECENIE: oszczędzać się. Tymczasowy zakaz pracy przez co najmniej 1 tydzień. Lekarz zapytał mnie:
-  Chce Pani na ten czas zostać w szpitalu?
Że co? Nigdy w życiu!!!
- Jeżeli to niekonieczne to wolałabym wrócić do domu.
Nie wiem dlaczego, ale jakby ucieszyła go moja odpowiedź i powiedział:
- W porządku. Proszę zatem zażywać tabletki i nie przemęczać się. Nic więcej nie możemy poradzić na tym etapie ciąży.
         Po około 20 minutach (które trwały wieki, zwłaszcza dla czekającego w korytarzu męża) opuściłam gabinet spokojniejsza. Uspokoiłam męża, przedstawiając mu co i jak. Odetchnęliśmy z ulgą. Ja wiedziałam jednak, że to jeszcze nie koniec - czekało mnie starcie w pracy. Jak tu wywalczyć tydzień laby (a może i dłużej) kiedy pracuje się na zlecenie? Moje zatrudnienie wisiało na włosku. Wiedziałam o tym doskonale i można powiedzieć, że nie myliłam się. Ale o tym za chwilę...

        Wracając do wizyty w szpitalu...jedyną przyjemną rzeczą była możliwość zobaczenia na USG naszej małej kruszynki :) W ten czas biło już u niej małe serduszko! Cudownie było ją znów zobaczyć. Taką małą, bezbronną, niczego winną istotkę, której życie stało się już zagrożone :(

         Z nowym tygodniem powróciliśmy do rzeczywistości, która dla mnie nie była już taka sama. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. Zaraz w poniedziałek, wczesnym rankiem, zadzwoniłam do pracy oznajmiając, że dowiedziałam się, iż jestem w zagrożonej ciąży co oznaczało, że do końca tygodnia (co najmniej) nie będzie mnie w pracy. Informacja ta została przyjęta nadzwyczaj spokojnie i bez emocji (nikt wcześniej nie wiedział w pracy o moim stanie). Troszkę mnie to zdziwiło i zaniepokoiło. Praca była na zlecenie. W każdej chwili mogli mi podziękować. Bałam się, że już tam nie wrócę. Z jednej strony chciałam pracować, z drugiej nie chciałam niepotrzebnie narażać swojego dzidziusia. Miałam nie mały dylemat. Mąż cały czas odradzał mi powrót do pracy. Mówił:
- Kochanie ja pracuję. Puki co stać nas na dziecko. Nie martw się utrzymam Was.
Miałam znów być na utrzymaniu? Byłam między przysłowiowym młotem i kowadłem. No bo co jeśli wróciłabym do pracy a z dzieckiem by się coś stało? Nie wybaczyłabym sobie tego i nie oczekiwałabym, tego również od męża. Odpowiedziałam:
- Wiem, że nas stać ale nie chcę utknąć w domu już teraz. Sama nie wiem co robić :(

          Na rozwiązanie problemu nie musiałam długo czekać. Nie minął jeszcze nawet tydzień, a  mi podziękowano za współpracę. Co za bezduszność! Czego się spodziewałam? Na pewno liczyłam na trochę więcej taktu z ich strony. No ale w końcu świat biznesu nie rządzi się takimi prawami...

             I tak właśnie stałam się na powrót bezrobotną, a w dodatku ciężarną, na utrzymaniu męża :/