Ciąża przebiegała pomyślnie, a w pracy też nie najgorzej było. Jednak nic co piękne nie trwa wiecznie. Zaczęło się niespodziewanie. Był to weekend, a ja byłam w 7 tygodniu ciąży. Nie czułam się źle ani nic z tych rzeczy. Po prostu stało się nie wiadomo czemu...
Dzień mijał spokojnie. Do czasu :/ Wzięłam standardową kąpiel i się zaczęło...dostałam lekkiego plamienia/krwawienia. Myślę sobie: to chyba normalne w początkowym etapie ciąży? W ten czas byłam już nieco oczytana w kwestii ciążowej, więc wiedziałam, że mniej więcej w tym etapie ciąży w jakim się znajdowałam zarodek zagnieżdża się w macicy czemu mogą towarzyszyć plamienia lub lekkie krwawienia. Jest to jak najbardziej normalne! Nic mnie nie bolało, więc uspokoiłam się i kontynuowałam rutynę dnia codziennego. Niestety jeszcze tego samego dnia (po 1-2 godz. później) znów krwawiłam...tym razem mocniej. Byłam już mocno zaniepokojona i przestraszona. Mąż zadzwonił do szpitala (był weekend, więc tylko taka opcja nam zostawała), a ja na samą myśl o tym spanikowałam i zaczęłam płakać. Łzy same leciały mi po policzku. Ze strachu przed szpitalem czy o dziecko? Poniekąd jedno i drugie. Kazano nam od razu przyjechać, więc tak też zrobiliśmy. Oboje roztrzęsieni, choć ja zdecydowanie bardziej. Nie pamiętam wiele. Wiem, że szłam za mężem jak otępiała.
Wizyta w szpitalu? KOSZMAR !!!
Oporna rejestracja. Niesamowity, dłuuuugi czas oczekiwania na lekarza. Najpierw zaprowadzono nas pod zły gabinet, kiedy w końcu trafiliśmy pod ten właściwy nastała kompromitująca wizyta u lekarza...Jeszcze nigdy nie czułam się tak nieswojo. Lekarz był niezwykle oschły i nie przyjemny. Jakby był zły, że zakłócamy mu czas w weekend. Miałam wrażenie, że przyjmuje mnie z łaski, że ma mnie za jakąś wariatkę z paranoją. I gdzie tu etyka lekarska i powołanie? Straszna ta nasza służba zdrowia ale co zrobić? Najlepiej chyba nie chorować ;/ Dopiero po pewnym czasie, po przebadaniu mnie i zrobieniu wywiadu coś się jakby zmieniło i lekarz stał się człowiekiem. Chyba zrozumiał, że to moja pierwsza ciąża i że miałam prawo tak a nie inaczej zareagować...Zostały przepisane mi tabletki o wdzięcznej nazwie Duphaston. ZALECENIE: oszczędzać się. Tymczasowy zakaz pracy przez co najmniej 1 tydzień. Lekarz zapytał mnie:
- Chce Pani na ten czas zostać w szpitalu?
Że co? Nigdy w życiu!!!
- Jeżeli to niekonieczne to wolałabym wrócić do domu.
Nie wiem dlaczego, ale jakby ucieszyła go moja odpowiedź i powiedział:
- W porządku. Proszę zatem zażywać tabletki i nie przemęczać się. Nic więcej nie możemy poradzić na tym etapie ciąży.
Po około 20 minutach (które trwały wieki, zwłaszcza dla czekającego w korytarzu męża) opuściłam gabinet spokojniejsza. Uspokoiłam męża, przedstawiając mu co i jak. Odetchnęliśmy z ulgą. Ja wiedziałam jednak, że to jeszcze nie koniec - czekało mnie starcie w pracy. Jak tu wywalczyć tydzień laby (a może i dłużej) kiedy pracuje się na zlecenie? Moje zatrudnienie wisiało na włosku. Wiedziałam o tym doskonale i można powiedzieć, że nie myliłam się. Ale o tym za chwilę...
Wracając do wizyty w szpitalu...jedyną przyjemną rzeczą była możliwość zobaczenia na USG naszej małej kruszynki :) W ten czas biło już u niej małe serduszko! Cudownie było ją znów zobaczyć. Taką małą, bezbronną, niczego winną istotkę, której życie stało się już zagrożone :(
Z nowym tygodniem powróciliśmy do rzeczywistości, która dla mnie nie była już taka sama. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. Zaraz w poniedziałek, wczesnym rankiem, zadzwoniłam do pracy oznajmiając, że dowiedziałam się, iż jestem w zagrożonej ciąży co oznaczało, że do końca tygodnia (co najmniej) nie będzie mnie w pracy. Informacja ta została przyjęta nadzwyczaj spokojnie i bez emocji (nikt wcześniej nie wiedział w pracy o moim stanie). Troszkę mnie to zdziwiło i zaniepokoiło. Praca była na zlecenie. W każdej chwili mogli mi podziękować. Bałam się, że już tam nie wrócę. Z jednej strony chciałam pracować, z drugiej nie chciałam niepotrzebnie narażać swojego dzidziusia. Miałam nie mały dylemat. Mąż cały czas odradzał mi powrót do pracy. Mówił:
- Kochanie ja pracuję. Puki co stać nas na dziecko. Nie martw się utrzymam Was.
Miałam znów być na utrzymaniu? Byłam między przysłowiowym młotem i kowadłem. No bo co jeśli wróciłabym do pracy a z dzieckiem by się coś stało? Nie wybaczyłabym sobie tego i nie oczekiwałabym, tego również od męża. Odpowiedziałam:
- Wiem, że nas stać ale nie chcę utknąć w domu już teraz. Sama nie wiem co robić :(
Na rozwiązanie problemu nie musiałam długo czekać. Nie minął jeszcze nawet tydzień, a mi podziękowano za współpracę. Co za bezduszność! Czego się spodziewałam? Na pewno liczyłam na trochę więcej taktu z ich strony. No ale w końcu świat biznesu nie rządzi się takimi prawami...
I tak właśnie stałam się na powrót bezrobotną, a w dodatku ciężarną, na utrzymaniu męża :/
O kurcze nie za wesoło, ale to dla dobra dzidziusia. Jeśli mąż Was utrzyma i macie trochę oszczędności to się nie martw. Trzeba się oszczędzać. Trzymaj się ! :)
OdpowiedzUsuńDzięki za odwiedzenie. Będę częściej wpadać :*
Ja również dziękuję za odwiedziny i zapraszam! Będzie mi baaardzo miło Cię tu gościć:)
UsuńDopiero teraz przeczytałam od początku bloga. To już było. Ale gapa ze mnie :D
UsuńHehe nic nie szkodzi:) I tak dziękuję, że się tutaj jako pierwsza udzieliłaś i wypowiedziałaś:) doceniam to i bardzo się cieszę :D
Usuń