Dzień 24 października 2013 zapamiętam do końca życia. Byłam 3 dni po wyznaczonym przez ginekologa terminie porodu. Na jego polecenie wstawiłam się w szpitalu na kontrolę. Nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Czy zostanę w szpitalu na obserwacji? Czy może podepną mi kroplówkę z oksytocyną i będę mogła rodzić? Pytań było wiele. Stresu też nie brakowało. Ale po kolei....
O godzinie 9tej pojechałam z mężem do szpitala. Zabrałam ze sobą (tak na wszelki wypadek) spakowaną torbę. Ok. godziny 10tej zostałam przyjęta na porodówkę. Przebrnęłam przez ogrom papierkowych spraw: podpis tu, podpis tam. A jeszcze proszę wypełnić ankietę, a tu proszę zapoznać się z informacją. Plan porodu - ma pani? O matko ile tego było. Cieszyłam się, że przybyłam na porodówkę bez akcji porodowej. Nie wiem jak pomiędzy skurczami można było by na to wszystko odpowiedzieć. Na niektóre pytania (aż wstyd się przyznać) nie znałam odpowiedzi.
- Data pierwszej miesiączki?
A kto to by pamiętał.
- Choroby w rodzinie? Miała Pani jakąś operację?
- Tak na nodze :p
- Nie, nie. Chodzi o zabieg w okolicy brzucha: wyrostek itp.
- A to nie :)
- Poród rodzinny?
- Tak
I tak bez końca
...
Po całej tej niekończącej się biurokracji w końcu przystąpili do działania. Zmierzono mi częstotliwość skurczów i ruchy płodu. Nic nie czułam. Dziecko dotąd bardzo ruchliwe jakby zamarło. Zapis nie zwiastował porodu.Wezwano lekarza ginekologa. To on miał osądzić co ze mną dalej będzie. Poród? Czy może oddział patologi i obserwacja?
- Proszę się rozebrać. A właściwie to może się Pani przebrać...
- Gdzie mogę zostawić rzeczy?
- Tam jest szafka...spokojnie...jak będzie Pani gotowa proszę przyjść.
No jasne przecież czym miałabym się denerwować? Dawno tak nie trzęsły mi się ręce. Ciuchy wypadały na ziemię zamiast zostać w szafce. W końcu...udało się. Wychodzę ubrana w koszulę jaką wyznaczyłam sobie do porodu. Wydaje się jakaś skąpa choć w cale taka nie była.
Po jakimś czasie słyszę lekarza, który mówi:
- Rozwarcie na 4 cm. Szyjka miękka. Dobrze.
I w końcu też słyszę upragnione słowa: DO PORODU!
O matko czyli jednak dziś :)
Minęła godzina może 1,5 wypełnione obserwacją, badaniami, wywiadem. W końcu mogłam poinformować męża, który czekał przez ten czas w poczekalni, że zaczęło się.
Myślałam, że mąż wejdzie i razem będziemy czekać...niestety myliłam się
- Może Pan jechać do domu. Wezwiemy Pana kiedy zacznie się na poważnie.
Że co? I to ma być poród rodzinny? Za nic nie chciałam zostać sama. Moja panika została jednak zagłuszona innym uczuciem. Ekscytacja. Dziś zobaczę moje maleństwo :D
Podpięta pod kroplówkę i kolejną aparaturę. Wykonywany mam test na oksytocynę. Leże godzinę i czekam wymieniając sms-y z mężem o postępie porodu. Na szczęście test wypadł dobrze więc po 1,5 godzinnym czasie oczekiwania w końcu pojawia się mój mąż. Ledwo zdążył na całą akcję porodową. Na szczęście od tej pory był przy mnie . Masował mi plecy, schładzał czoło i pytał:
- Wszystko w porządku? Mogę jakoś pomóc? Co mam robić?
Po jakimś czasie jednak jego pytania zaczęły mnie męczyć i drażnić do tego stopnia, że w końcu mówię:
- Kochanie nie pytaj mnie o nic, bo ci nie odpowiem. Mów do mnie krótko i zawsze twierdząco!
Tak też zrobił, a mi ulżyło :) W końcu jego słowa zamiast mnie irytować dodawały otuchy, sprowadzały na ziemię, np. kiedy zapominałam o oddechu on mówił:
- I oddech. Głęboko.
Prawdę mówiąc oddychanie w cale nie było takie proste jak to czasem widzimy we filmach. Przynajmniej nie u mnie. Na szczęście udało mi się wypracować własny system oddechów, który bardzo ułatwił mi przebrnięcie przez uciążliwie bolesne fazy skurczów. Kiedy jednak myślałam, że najgorsze mam już za sobą pojawiał się kolejny skurcz jeszcze bardziej intensywny.
- Może chce się Pani położyć? - słyszę słowa położnej
- O nie, nie. Tylko nie leżeć
Po chwili słyszę:
- Proszę iść zrobić siku!
- Ale mi się nie chce.
- Musi Pani, bo za chwilę będziemy rodzić.
Dreptam więc do łazienki, a co trzy kroki robię postój, bo skurcz łapie niemożliwie mocno. Mąż sunie po cichu za mną pchając kroplówkę. Udało się. Siku zrobione, więc wracam. Ostatecznie kładę się na łóżko i słyszę spokojny głos położnej, która tłumaczy mi co i jak mam robić. Pomiędzy jej słowami słyszę moje:
- Dobrze. Rozumiem. O nie skurcz. Aha. Tak słyszałam.
Poród od tej chwili nie był już dla mnie straszny ani bolesny. Kiedy w końcu zobaczyłam główkę swojego dziecka zapomniałam o wszystkim. Poczułam coś niesamowitego, czego nie potrafię nawet opisać.
Już . Poród za mną.
Nie krzyczałam. Parłam z całych sił i oddychałam głęboko, by dziecko było wystarczająco dotlenione. W końcu ją widzę. Moją małą córeczkę. Jakie śliczne maleństwo i takie bezbronne. A jakie ma długie paznokietki :)
- Proszę spojrzeć. Dziewczynka! Widzi Pani jaka silna?
- No jasne, że widzę.
Patrzę, ale chyba jeszcze nie wierzę...24.10.2013 godz.15.50
Patrzę, ale chyba jeszcze nie wierzę...24.10.2013 godz.15.50